Don't Starve Wiki
Advertisement

Wendy sama nie wiedziała czemu, ale skoczyła zaraz  za Willow. Przez jedną, upiorną chwilę widziała jedynie nieprzeniknioną czerń, a gdzieś z oddali słyszała wycie bestii cienia. Zaraz potem została oślepiona przez błysk ognia, jednak jego źródłem nie okazała się, jak tego oczekiwała, starsza koleżanka tylko niskie postumenty, na których tańczyły płomienie. Poza kręgiem światła wszędzie zalegała ciemność. Noc wzięła tę krainę w panowanie.

- Czy wyście kompletnie zgłupiały?!

Odwróciła się. Tuż za nimi bramę przekroczyli Wilson i panna Wickerbottom. Mężczyzna sprawiał wrażenie po równi wściekłego i wystraszonego.

- Tak skakać bez namysłu, co…?!

- Trzeba było tu wejść i ktoś to musiał zrobić pierwszy, inaczej stalibyśmy przed tymi cholernymi drzwiami i debatowali na darmo, wdychając zapach kwiatuszków Maxwella. Przełamałam impas.

- Tak, ale…

- Niestety Willow ma rację. Ktoś to musiał zrobić i najrozsądniejszym było, żeby był to ktoś potrafiący zdobyć światło. Chociaż pewnie nie zrobiła tego, bo była rozsądna, tylko impulsywna, ale to inna sprawa.

- Zatem trafiliśmy na noc, hę? – mruknął drwal, który wraz z resztą przekroczył próg wrót. – Pierwszy raz takie coś. Chyba Maxwell nie zapłacił rachunku za prąd.

- To raczej swego rodzaju bariera ochronna. – Panna Wickerbottom poprawiła okulary na nosie i rozejrzała się dookoła. – Dotąd, zawsze gdy przekraczaliśmy wrota, po drugiej stronie była taka sama pora dnia jak po tej, z której wyruszaliśmy. Zapewne tutaj nigdy nie wstaje słońce, co utrudnia przetrwanie wszystkim intruzom.

-  Świat nieustającej ciemności i snu, gdzie bestia cieni nigdy zasypia – mruknęła. – Ciekawe czy Maxwell też śpi? Może jesteśmy uwięzieni w jego śnie.

Jak zwykle w takich momentach, wszyscy spojrzeli na nią z niepokojem. No prawie wszyscy, Willow bardziej była zajęta rozglądaniem się dookoła i wznieceniem mini pożarów, żeby poszerzyć zasięg widzenia. Właśnie za to ją lubiła. Chociaż postrzelona i narwana zawsze była bardzo konkretna i nigdy nie traktowała jej jak dziwadło. Nie patrzyła na otoczkę. No i zawsze chwaliła jej brak lęku przed cieniem, odporność na emanację tego świata. I mówiła, że jest zdolna i można na niej polegać. No, Wolfgang i panna Wickerbottom też doceniali jej umiejętności, ale oni… Oni często patrzyli TYM wzrokiem. Woodie też, chociaż rzadziej, częściej krzywił się i szybko zmieniał temat na jakiś weselszy. Albo pokazywał jej jak zrobić coś ciekawego. W ciągu tych kilku ostatnich tygodni nauczył ją mnóstwa rzeczy. On i Lucy byli jak wujek i ciocia, tacy fajni, do których można jeździć na wakacje i świetnie się bawić. Zawsze chciała takich mieć. Niestety jej jedyny wujek zaginął gdy była mała i z tego, co wiedziała był kawalerem. Szkoda.

- Świat bez słońca. To dość daleko idąca konkluzja. – Wilson, wyraźnie poirytowany tym, że Wickerbottom wcześniej wzięła stronę Willow wyprostowała się dumnie. – Zresztą to miejsce powinno być „jamą” naszego drogiego potwora, Maxwella, a z tego, co zauważyłem, on również unika ciemności.

- No ta. – Woddie podrapał się po sterczącej brodzie. – Ten dudek prawie nigdy nie pojawiał się po zmroku, a jak już, to nie wychodził z ciemności tylko stawał znikąd przy ognisku.

Wendy spojrzała na naukowca z niechęcią. Nie lubiła go. Traktował ją jak małe dziecko z problemami. No i Willow go nie lubiła, chociaż do nikogo innego, nawet Wandxa, nie miała zastrzeżeń. No, czasem nazywała go metalową puszką, ale bez szczególnej złośliwości i ze swoistą sympatią.

- Sami powiedzieliście, że nie wygląda na to, żeby to on tu wszystkim rządził. Pewnie też jest więźniem, a ciemność jednocześnie chroni go i trzyma w zamknięciu – mruknęła.

Wilson spojrzał na nią zaskoczony, jednak tym razem nie był to TEN wzrok, tylko „dzieciak może mieć rację” wymieszany z „czemu sam na to nie wpadłem”. Uśmiechnęła się z satysfakcją.

- Cokolwiek się za tym nie kryje, możemy to odkryć jedynie idąc naprzód. – Willow spojrzała na nich. – Z tego, co widziałam, wygląda na to, że teren jest taki jak na poprzednich wyspach. Krzaki, drzewa, trawa i tak dalej. Nie wiem, jak sprawa wygląda ze zwierzętami, ale wygląda na to, że jedyną różnicą między tym miejscem, a… Hm… Wyspą startową jest ciemność.

- Dobrze, należałoby teraz rozdysponować odpowiednio źródła światła. – Panna Wickerbottom poprawiła po raz kolejny okulary na nosie. – Wątpię, żebyśmy często natykali się na płonące filary. Zatem musimy chodzić zwartą grupą, a osoby „skrajne” będą musieli dźwigać amulety i latarnie.

- No i dobrze byłoby gdyby każdy miał przy sobie pochodnię – mrukną Woodie. – Wiecie, tak na wypadek, gdybyśmy się rozdzielili, bo różne rzeczy mogą się zdarzyć.

Wokół rozbrzmiały pomruki aprobaty. Amulety świetlne, prymitywne latarnie i pochodnie rozdysponowano pomiędzy członkami ekipy. Jej samej dostała się wydrążona z wielkiej, podobnej do tykwy rośliny latarnia. Przypominała jej te z dyń, które kiedyś wycinała z siostrą w halloween. Niestety po śmierci Abigail święto zmarłych przestało ją bawić. Nabrało innego, ponurego znaczenia.

- Powinnaś wziąć jeszcze pochodnię.

To Wilson. Spojrzała na niego pobłażliwie i uśmiechnęła się słabo.

- W razie potrzeby wezwę Abigail. Jej aura wydziela blask i będzie mi towarzyszką broni.

Naukowiec skinął głową i uśmiechnął się ciut nerwowo. Bał się Abigail. Nie, może „bał się” to zbyt duże słowo, ale na pewno wzbudzała w nim nerwowość. O ile tchórzliwego Wolfganga zdołała przekonać do siostry, to naukowiec nadal czuł się w jej obecności nieswojo. Był pod tym względem gorszy nawet od Wandxa, który czasem nazywał ich wszystkich „nieznośnymi, żyjącymi tworami”, a ducha „nieznośnym, martwym tworem, który udaje żywego”. Nie rozumiała tego. W końcu Lucy, kobieta-siekiera, była jeszcze dziwniejsza  od Abigail, a ją w pełni zaakceptował, chociaż nie raz wybuchały między nimi kłótnie.

- Wszyscy są zaopatrzeni? – zapytała panna Wickerbottom, przesuwając po nich twardym spojrzeniem.

Rozległo się chóralne „tak”, a Wes energicznie pokiwał głową. Wendy przyjrzała mu się. Nie wyglądał za dobrze. Chyba też TO wyczuwał. Te dziwną atmosferę, która towarzyszyła im od dawna. Czuła, że coś nadchodzi, jakaś przemiana. Trudno było jej określić, o co dokładnie chodzi, jednak jedno było pewne – o nic dobrego. Niestety – jakimś sposobem wiedziała to na pewno – nie mogli przed tym uciec.  

Ruszyli poprzez ciemność.

Przy każdym kroku czuła, że to nie kolejna wyspa… Nie tylko w każdym razie. Wszystko tu zdawało się… Uśpione, zatrzymane w czasie. Potwierdzała to sama wędrówka, zdający się nie mieć końca marsz w morzu czerni. Natykali się na skulone przy swych norach króliki, przytulone do siebie stada bizonów, wszystkie pogrążone we śnie tak głębokim, że reagowały dopiero na dotyk. Nie, to było coś więcej niż sen. O wiele więcej. Ich klatki piersiowe nie poruszały się, nie słyszała też spokojnych oddechów ani pochrapywań. Ba! Była pewna, że gdyby przyłożyła głowę do piersi jednego z nich, nie usłyszałaby też bicia serca.

To był sen tak bliski śmierci, jak tylko możliwe.

Niemal wszystko zostało uśpione. Niemal. Przekonali się o tym dość boleśnie, wkraczając na bagna.

Gdy wchodzili na błotniste tereny myśleli, że zastaną jedynie ciszę i ciemność tak jak wszędzie do tej pory. Ich złudzenia rozwiały wystrzeliwujące spod błota macki. Było ich zbyt dużo na zbyt niewielkim terenie, żeby mogli uciec. Musieli walczyć. Skończyło się to niewesoło. Przeżyli, ale wszyscy odnieśli mniejsze bądź większe obrażenia. Najbardziej ucierpiał Wolfgang, który osłonił ją i Wesa przed atakiem jednej z macek własnym ciałem. Samo uderzenie bagiennego monstrum nie uczyniłoby mu dużej krzywdy, gdyby nie kolce, które rozorały mu plecy.  Sytuacji nie poprawiało też to, że panna Wickerbottom mocno potłukła nogę, przez co ich pochód stał się wolniejszy. Jednak zarówno starsza pani jak i siłacz dzielnie znosili swoje rany.

Tak, wędrówka poprzez bagna była wyjątkowo trudna i nieprzyjemna, ale jednocześnie w dziwny sposób regenerująca. Atmosfera panująca na nich zdawała się mniej gęsta niż na milczących równinach i w upiornie cichych lasach.

Chociaż nigdy wcześniej nie bała się ciemności, po przekroczeniu ostatnich wrót ta przyprawiała ja o gęsią skórkę. Ciemność tutaj była inna, złowroga i coś się w niej czaiło. Coś więcej niż prześladująca ich bestia cienia. Bardzo dużo tego czegoś. Czuła się obserwowana przez tysiące, zimnych, okrutnych oczu. Jednak, gdy weszli na bagna, to zmieniło się. Nadal czuła na sobie czyjś wzrok, ale szum wśród trzcin, bulgotanie błocka, bzyczenie owadów i rechotanie żab, te wszystkie odgłosy dziejącego się wokół życia, odprężały ją. No i mermy. One, podobnie jak inne bagienne stwory, nie poddały się dziwnemu czarowi snu, a ich obecność uspokajała ją. Od kiedy wraz z panną Wickerbottom, Wendy i Wolfgangiem pomogli tamtym uwięzionym ryboludom, te nie zachowywały się już wobec nich wrogo. Kłamstwem byłoby mówić o jakiejś sympatii – nadal trzymały się na dystans i dawały do zrozumienia, że mają nie podchodzić – jednak nie atakowały. Nie miała pojęcia, jakim cudem opowieść o ich  przygodzie przewędrowała przez wyspy, ale cieszyła się z tego. W razie kłopotów mogli liczyć na dodatkowe wsparcie, bo psy Maxwella, macki i wysokie ptaki były ich wspólnymi wrogami.

Ciągła ciemność zaburzała jej poczucie czasu, jednak obstawiała, że nim opuścili bagna, minęło około czterech dni. Za nimi czekał ich rozległy, milczący las, gorszy od wszystkiego, co do tej pory przeszła i widziała. Tak, ataki bestii były przerażające, a mróz, susze i głód odbierały siły oraz wolę, ale ten las… On zdawał się wysysać z nich wszystkich siły psychiczne. Uczucie bycia obserwowanym było w nim intensywniejsze niż gdziekolwiek indziej No i te drzewa. Otaczały ich zewsząd, osaczały. Przy każdym kroku upiorną, wręcz złowrogą ciszę przerywały trzaski pękających gałęzi, które zdawały się hukiem eksplozji. Stanowili niezwykle hałaśliwy punkt światła w morzu absolutnej ciemności, wymarzony cel.

Drugiego dnia wędrówki poprzez ciemna knieję, polecili jej wezwać Abigail. Zjawa jako jedyna z nich doskonale widziała w ciemnościach, a te nie stanowiły dla niej zagrożenia. Chcieli, żeby zbadała okoliczne tereny i wskazała im drogę, jeżeli znajdzie coś interesującego.

Wendy z niepokojem patrzyła jak widmo siostry ginie w mroku. Gdy już nie potrafiła jej dostrzec, zrezygnowana usiadła na kępie względnie suchego mchu. Obozowali jak zwykle przy jednym z buzujących płomieniem postumentów, jednak mieli w pobliżu rozpalone ognisko. Nie ufali temu niezwykłemu ogniu, jako czemuś, co pochodzi od Maxwella. Bali się, że może nagle zgasnąć, a to, co cały czas obserwowało ich chciwie przyjdzie i… No cóż, śmierć w tym wypadku była dość optymistyczną opcją.

Popatrzyła na swoich towarzyszy. Nie wyglądali dobrze. Najlepiej trzymali się Woodie i Willow. Drwal potrafił zmieniać się w bobra, a pod zwierzęcą postacią doskonale radził sobie w ciemności. Co prawda od czasu, gdy trafili do tego świata wiecznej nocy ani razu nie zmienił postaci, ale w razie czego miał „asa w rękawie”, tak jak Willow miała swój ogień. Najgorzej znów… Najgorzej miał się Wes. Na początku myślała, że ciągła noc odbije się najgorzej na Wolfgangu, który, o dziwo, radził sobie dość dobrze. Być może to dzięki jego ranom, którym poświęcał więcej uwagi niż strachom. Nie chciał, żeby te zaogniły się, nie chciał być dla nich ciężarem. Jakiś czas temu zauważyła, że ma na tym tle lekką obsesję – nie chciał sprawiać kłopotu. Tym razem jego obsesja okazała się zbawienna. Niestety Wes nie miał na czym skupić uwagi. Coś wyczuwał i coraz bardziej się bał. Reszta znów… Hm, panna Wickerbottom była twarda, mało co potrafiło ją ruszyć, lecz jeżeli już coś ją zraniło – czy to fizycznie, czy to psychicznie – bardzo długo odzyskiwała siły. Wilson zarówno pod względem odporności psychicznej jak i fizycznej zawsze oscylował wokół średniej, również teraz. Problem w tym, że tutejsza średnia stanowiła poziom alarmowy.

Martwił ją stan towarzyszy. Ich  i jej własny. Wiedziała, że gdy przestaną odpierać szaleństwo tego świata, cienie ożyją, a koszmary wkroczą między nich.

W glinianym garnku przyjemnie bulgotała potrawka z suszonych warzyw i mięsa. Dobrze, że nie brakowało im jedzenia. Wzięli ze sobą dość zapasów, a wędrując nie raz zbierali jagody, dzikie marchwie, zabijali śpiące króliki. W efekcie nikt nie chodził głodny, a potrawy były dość smaczne. Miska czegoś dobrego każdemu poprawiała nastrój, to wiele w ich sytuacji.

Dziś przy to ona miała dyżur w „kuchni”. Ona i Woodie. Razem postarali się, żeby ich potrawka była wyjątkowo smaczna.  Gdy w końcu ta dogotowała się, rozlewali ją ostrożnie do misek z czaszek ubitych na poprzednich wyspach stworzeń. Wesowi zaniosła porcję osobiście. Chciała go jakoś pocieszyć, podnieść na duchu. Był najsłabszy, mógł otworzyć bramę koszmarom, a na to nie mogła i nie chciała pozwolić. Próbowała go zagadywać, pytać o cyrk, o przygody, które przeżył wspólnie z Wolfgangiem, o których tak chętnie migał. Niestety nie pomagało. Mima ewidentnie coś trapiło. Nie wiedząc, jak pomóc, spytała go wprost. Zdziwiony spojrzał na nią nerwowo, zawahał się chwilę, poczym odpowiedział swymi delikatnymi dłońmi. Odwrócony tak, aby inni go nie dostrzegli, opowiadał gestami o swoich obawach, o wiszącej nad nimi groźbie, która wyczuwał.

- Tak, ja też to czuję – uśmiechnęła się blado. – Prawdopodobnie jesteśmy otoczonymi przez wilki owcami, które w rozpaczliwej ucieczce pędzą wprost w przepaść i nic nie możemy z tym zrobić. Jednak musimy wierzyć, że nasze wysiłki coś dadzą. Nawet, jeżeli to, co osiągniemy, gdy w końcu staniemy naprzeciw Maxwella, zmieni nasz los na gorsze, musimy wierzyć, że odbijemy się od dna. Że to wszystko coś zmieni. Ludzie tak funkcjonują. Potrzebują nadziei. Jeżeli przestaniemy ją mieć, to po prostu zginiemy. Znikniemy i nie będzie po nas śladu. Nawet jeżeli szansa na to, że zdołamy jakoś stąd wybrnąć jest szansą jedną na miliard to zawsze to więcej niż zero.

Wes zamigał. Zaśmiała się.

- Nie. Nie jestem optymistką. Po prostu… Kiedy Abigail umarła, chciałam umrzeć wraz z nią. To… Bolało. Od jej pogrzebu uważałam, że moje życie będzie tylko otchłanią niezrozumienia, bólu i samotności. Jednak nie poddałam się. Nie dla rodziców, nie dla Abigail, o której mi mówili, że chciałaby, żebym żyła. Nie poddałam się, bo wierzyłam w coś… W niewielka szansę, tak małą, że nierzeczywistą. Dlatego próbowałam znaleźć jakiś sposób na wskrzeszenie Abigail. Dlatego zawarłam pakt w Maxwellem. Może i trafiłam przez to tutaj, może i nie ożywiłam Abigail, ale… Przeżyła tu już kilka lat, poznałam was, a mój ból stał się ciut bardziej znośny. Nie jest to szczęśliwe zakończenie, ale już coś. A coś to dużo. No i nie warto się przejmować czymś czego nie można zmienić, a tego nie można. Nie ma powrotu. Wiemy o tym dobrze.

Wes znowu zamigał.

- Nie, nie jestem wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek. Jestem normalnie dojrzała jak na osobę, która przeszła to, co przeszła.

Mim uśmiechnął się. Podzielenie się z nią swymi obawami pomogło mu. To dobrze. Może nie będą musieli stawiać czoła żywym koszmarom. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Abigail wróciła z poszukiwań dopiero po kilku godzinach, kiedy już zjedli i wyspali się. Jej powrót wywołał wielkie poruszenie w obozie, aczkolwiek duch nie wyglądał na zbyt szczęśliwego.

- I co? Znalazłaś coś? Wiesz gdzie mamy iść? – zapytał Wilson, chwilowo zapominając o swoim dystansie w stosunku do zjawy. Dziś spał wyjątkowo niespokojnie. Cokolwiek mu się nie śniło, wyraźnie zmotywowało go to do dalszej drogi. Zresztą ostatnimi czasy wszyscy mieli okropne koszmary.

Abigail spojrzała na niego i skrzywiła się, ale po chwili, powoli skinęła głową.

- No to mów, gdzie? No mów!

Wendy bez trudu odczytała wszystko ze zbolałego wyrazu twarzy siostry, gdy ta na nią spojrzała. Abigail była zmartwiona i przestraszona, a wiele trzeba, żeby przestraszyć ducha.

- Wie, gdzie mamy iść, ale uważa, że to naprawdę kiepski pomysł. Martwi się o nas i o mnie.

- Dziewczyno, praktycznie wszystko tutaj jest kiepskim pomysłem – odezwała się Lucy, dziwnie cicha i ugodowa odkąd pogrążyli się w świecie ciemności. – Rozejrzyj się dookoła. Jeżeli tu zostaniemy czeka nas straszny koniec, to pewne. Jeżeli pójdziemy dalej MOŻE czeka nas straszny koniec. To „może” jest dużo warte.

Abigail zawahała się chwilę, ale w końcu przytaknęła siekierze. Gestem kazała im iść za sobą i powoli popłynęła w dal.

Ruszyli za nią. Wędrówka zajęła im wiele czasu, bo w przeciwieństwie do widmowej dziewczynki niezbyt razili sobie z poruszaniem w ciemnościach. Dwukrotnie rozbijali obozy w tym jeden niefortunnie w pobliżu sporego gniazda pająków budząc parę z nich, szczęśliwie zdołali uciec. Można powiedzieć, że droga była wyjątkowo spokojna, może nawet za spokojna… Oczywiście nie licząc potwornych i przerażająco realistycznych snów, które ich dręczyły. Nawet Wandxa. Swoją drogę Wendy zawsze zastanawiało, o czym mogą śnić roboty. Ta myśl na chodziła ją nie raz w trakcie wędrówki poprzez morze czerni, jednak jakoś nigdy o to nie zapytała.

W końcu dotarli do celu.

Tuż przed nimi wyrastała niebotyczne wysoka, emanująca złowrogą aura ściana.  Ściana płaskowyżu, który – Wendy mogłaby się o to założyć – zajmował co najmniej połowę wyspy. Zdobiły ją ledwie dostrzegalne, wijące się płaskorzeźby, tworzące iście koszmarną, nieustannie zmieniającą formę mozaikę. Jednak nie ściana była najgorsza, ale – po raz kolejny – drzwi. Eleganckie, dwuskrzydłowe z klamkami w kształcie liści paproci, a zarazem wyjątkowo zwyczajne. Ta zwyczajność przerażała najbardziej.

Tym razem ani ona, ani Willow czy zawsze rozsądna i rzeczowa pani Wickerbottom nie ważyły się otworzyć drzwi. Zrobił to nikt inny, jak Wandx. Jeszcze nigdy dotąd nie widziała takiej determinacji na twarzy robota, co było dość dziwne, biorąc pod uwagę, że ten nie mógł zmieniać jej wyrazu. Mimo tego, teraz wyglądał na tak zdeterminowanego jak nikt na świecie.

Gdy drzwi rozwarły się, nie ujrzeli otchłani chaosu, czarnej czeluści ani innego świata, tylko skapany w przyciemnionym blasku postumentów-pochodni korytarz pokryty ułożonymi w szachownicę kafelkami. Gdzieś w oddali, rozbrzmiewała ledwo słyszalna, energiczna muzyka ragtime.

Wendy włosy stanęły dęba na karku, a serce gwałtownie przyspieszyło. W całym swoim życiu nie słyszała czegoś bardziej upiornego.

Advertisement