Don't Starve Wiki
Advertisement

Ostrzeżenie! W tym rozdziale sa wspomniane rzeczy... Hm, hm, hm, Niezbyt przyjemne. Żadnych opisów, jedynie wspomnienie, jednak ostrzegam, tak żeby nie dostać bana. w każdym razie to nie jest przyjemny rozdział.

XVII Poprzez ciemność

- Możecie tu zostać. Będziecie mieli spokój, żywności pod dostatkiem, dam w wam wszystko, czego będzie wam potrzeba. Ale mam warunek. Nie ruszycie się stąd.

Wygłaszający te słowa Maxwell w niewielkim stopniu przypominał człowieka. Wes nie miał pojęcia, co stało za tą przemianą i szczerze powiedziawszy, patrząc na mężczyznę, chyba nie chciał wiedzieć. Ręce demona wydłużyły się, plecy przygarbiły, twarz wychudła, a oczy okrył mdły, biały blask. Zwykle perfekcyjne włosy powiewały wokół w nieładzie, zjeżone jak zwierzęca sierść, ubranie było wymięte i źle leżało. Cała elegancja Maxwella, jego ponura charyzma oraz aura przesyconej cynizmem władczości gdzieś uleciały, pozostawiając zalęknione, wściekłe monstrum o spojrzeniu przepełnionym bólem i obłędem. Istotę budzącą po równi przerażenie i współczucie.

- To znaczy? – zapytał ostrożnie Wilson.

- Rozejm. Proponuję wam rozejm. Jeżeli nie przekroczycie kolejnych drzwi, będziecie mogli tu zostać i żyć spokojnie. Żadnych morderczych pszczół, psów, przeklętych bagien z ich dziwacznymi mieszkańcami  ani kataklizmów. W przeciwnym razie… – zgrzytnął zębami i parsknął wściekle. – Powiedzmy, że to, co nastąpi będzie tylko i wyłącznie waszą winą.

- Mamy odpuścić teraz, kiedy wygrywamy? No chyba cię posrało i to porządnie.

Tego typu odzywki Willow zwykle budziły zniesmaczenie Wickerbottom, która tym razem dołączyła do powszechnego śmiechu. Wes podejrzewał, że starsza pani, podobnie jak on i cała reszta, zamaszyście podpisała się pod słowami dziewczyny. Sam nie mógł nic powiedzieć, ale spojrzał demonowi głęboko w oczy, gdy ten na chwilę skupił na nim wzrok. Chciał, po tym wszystkim, co od niego zaznał rzucić mu wyzwanie, pokazać mu, że się go nie boi. Chciał ujrzeć w oczach mężczyzny strach i zwątpienie, które jego tyle razy nękały spychając na krawędź szaleństwa. Chciał poczuć satysfakcję…

… Ale nie poczuł. Oj nie.

Odebrano mu głos, więc nauczył się czytać pomiędzy wierszami, odbierać przekazy, które mowa jedynie zagłuszała. Cudze spojrzenie znaczyło dla niego więcej niż  tysiąc słów, a to co zobaczył w odmętach oczu Maxwella sprawiło, że coś ścisnęło go za serce. Pod warstwami szaleństwa, złośliwości, strachu i gniewu leżały niezmierzone pokłady rozpaczy, beznadziei oraz przesyconego rozpaczą bólu. Dostrzegł coś jeszcze. Niepewność. Gdy tylko ją ujrzał, zrozumiał, że demon nie chce ich odwieść od dalszej podróży, bo wie co się stanie. Nie, on nie miał pojęcia, co nastąpi, ale podejrzewał, że nic dobrego. Naprawdę nic. Dla nikogo. Dla nich też.

- Przykro mi to mówić, ale Willow ma rację, chociaż nie ujęłabym tego dokładnie w takich słowach. – Ton Wickerbottom był lodowaty, podobnie jak jej spojrzenie. – Porwałeś nas z naszych domów, zwabiłeś tutaj, a potem spuściłeś nam na głowy wszelakie niebezpieczeństwa. Krwiożercze psy, nienaturalne bestie, kataklizmy. Rozejm z tobą? Teraz? Wybacz, ale to kiepski żart. Poza tym to nie byłby to żaden rozejm, tylko pogodzenie się z uwięzieniem w tym pustym, jałowym świecie z dala…

- Jakby wasze życia nie były jałowe – wycharczał wściekle Maxwell. – Stara kobieta, zbyt niezależna, aby pozwolić zbliżyć się komukolwiek do siebie, nie mająca bliskich, ambicji ani życia poza książkami. Naukowiec, który nie wymyślił jednej, pożytecznej rzeczy, zraził do siebie rodzinę i w życiu nie miał nawet jednego przyjaciela. Dziewczyna trzymająca się na uboczu w obawie, że mogłaby wszystkich spalić, bojąca się własnej mocy, podobnie jak drwal, który własnym tchórzostwem…

- Dość! – Ryknął Wolfgang. – Nie mów źle o moich przyjaciołach! Ty, ty…

- A ty może jesteś inny, co? – Gorejące spojrzenie Maxwella spoczęło na wielkoludzie. – Wielki, głupi jak but mięśniak! Zawiodłeś swoją matkę, zwiodłeś brata, zawiodłeś i żonę. Gdybyś wiedział coś o urazach głowy, twoja słodka żoneczka mogłaby nadal żyć, ale ty i wiedza? Wolne żarty. Zatrzymałeś się na etapie przedszkola, Słuchasz bajeczek dla dzieci, boisz się potworów spod łóżka, jesteś tylko nędzny…

Wzburzony Wilson wystrzelił z kuszy, Willow cisnęła lancą płomieni, a Woodie włócznią, jednak, żaden z ataków nie uczynił Maxwellowi najmniejszej krzywdy, jedynie rozjuszył go.

Spojrzał ponuro na zebranych i zgrzytnął zębami.

- To wasza odpowiedź? – zapytał. Brzmiało to niemal jak syk.

- Jedyna odpowiedź jaką możemy dać oszustowi i mordercy. – Warknął Wilson. – Ile z tych grobów, które widzieliśmy zapełniłeś? Ilu zginęło tu przez ciebie? No i ciekawe, co spotkało pannę Winter? Też nie żyje? Jeden z twoich psów przegryzł jej gardło, dopadła ją ta jednooka, zimowa bestii czy może stało się coś gorszego?

Pytanie zaskoczyło Wesa. Tak, Wilson wspominał kiedyś, że Maxwell powiedział mu, że jest tu jeszcze ktoś, niejaka Wren Winter, ale zupełnie o tym zapomniał. Fakt, nie było jej teraz z nimi,  to znaczyło, ze albo zginęła, albo nie przekroczyła Wrót. Ewentualnie mogła być na jednym z pierwszych światów i samotnie walczyć z przeciwnościami losu, ale to równało się śmierci. Wiedział, że nikt z grupy nie przetrwałby, gdyby nie znalazł wsparcia u pozostałych. Willow u Wickerbottom, on u Wilsona, Wendy u Wolfganga, a Wandx u Woodiego. No i na samym końcu wszyscy u wszystkich.

- Panna Winter jest mądrzejsza od was i chociaż odnalazła Wrota, nawet nie spróbowała ich przekroczyć. Ma szansę jeszcze trochę pożyć, a wy… No cóż, nie możecie mi zarzucić, że was nie ostrzegałem.

Z tymi słowami zniknął zostawiając ich samych, pośród morza zieleni.

Wes rozejrzał się dookoła. Musiał przyznać, że na dobrą sprawę propozycja demona była naprawdę atrakcyjna. Miejsce do którego trafili, przechodząc przez robaczy tunel, zakrawało na raj. Kwiaty, motyle, soczysta trawa, pełno zwierzyny i żyznych ziem. Mogli się tu osiedlić, mogli tu żyć spokojnie i szczęśliwie. Mogło to być naprawdę dobre życie, bo szczerze powiedziawszy, nie mieli – a przynajmniej on nie miał – do czego wracać. Cyrk znalazł innych na jego miejsce, zmienił repertuar. Gdy zniknął Wolfgang, pewnie postąpiono podobnie… O ile cyrk jeszcze istniał. Willow miała swoje harcerki i rodziców, ale… No właśnie „ale”. Po pożarze z pewnością uznano ją za martwą, a jej nieoczekiwane pojawienie się z powrotem z wywołałoby lawinę niewygodnych pytań, które nie przyniosłyby nic dobrego. Nie mówiąc już o tym, co harcerki mogły naopowiadać swoim bliskim, po ucieczce z płonącego lasu. Wilson znów, jeżeli wierzyć Maxwellowi, nie miał żadnych przyjaciół, nie żył blisko z rodziną i cierpiał na naukowy odpowiednik niemocy twórczej. Do tego samotna, starsza pani nie mająca życia poza książkami, nie znajdująca zrozumienia w obecnym świecie dziewczynka-medium, uciekający przed światem bobrołak i robot, którego wszędzie indziej uznanoby za pozbawiony duszy, gadający czajnik. Nie, każde z nich teoretycznie mogłoby znaleźć tu przytulną przystań, prawdziwy dom. Teoretycznie.

Cholerne „teoretycznie”, właśnie ono stanowiło największy problem. Maxwellowi nie można było ufać, bo też nie mógł im niczego obiecać. Był bezradny wobec ich wędrówki, która wyraźnie mu zagrażała. Przecież, gdyby naprawdę potrafił zagwarantować im dobrobyt i spokój, to przecież mógłby też zniszczyć ich jak tylko zapuścili się zbyt głęboko. Ale nie mógł. Tak jak oni, był jedynie pionkiem na cudzej planszy, uczestnikiem gry, której reguł nikt im nie wyjawił. Sam powiedział, że to gra i nigdy nie wspomniał, że to on rozdaje karty.

Do tego to jego spojrzenie. Ten ból, rozpacz, ten strach… Co to znaczyło? Co tu cię naprawdę działo?

- Wes!

Mim drgnął i zamrugał intensywnie. Tak pochłonęły go własne myśli, że przestał zwracać uwagę na to, co się dzieje wokół. W tym świecie za podobną nierozwagę można było zapłacić życiem.

Uśmiechnął się z uprzejmym zakłopotaniem, co znaczyło u niego tyle, co „słucham”. Woodie, który właśnie do niego mówił, westchnął ciężko.

- Zbierasz się chłopie? Nie długo będzie zmierzchać, a trzeba nam rozbić obóz i zebrać trochę żarcia.

Skinął głową i trochę nerwowo ruszył za innym, chociaż nie musiał się specjalnie śpieszyć. Wolfgang spowalniał pochód. Słowa demona sprawiły, że ze zwykle pogodnego wielkoluda jakby wyciekła cała radość. Jego strapiona mina i zwieszona głowa sprawiały, że człowieka coś ściskało w środku. Wendy, nie wiedząc, jak pocieszyć mężczyznę, wzięła go za rękę i szła obok w milczeniu, a Wickerbottom rzucała mu od czasu do czasu zatroskane spojrzenie. Maxwell mógł zaatakować każdego z nich, jednak nawet, gdyby spróbował zranić Wendy, nie rozjuszyłby ich tak, jak atakując Wolfganga. Siłacz  miał w sobie swego rodzaju dziecięcą niewinność, delikatność i był niezdatny do jakichkolwiek złośliwości, a przez to całkowicie nieodporny na nie. Swoją drogą, ciekawiło go o co chodziła z matką i bratem Wolfganga. Oczywiście nie zamierzał o to pytać. Większość cyrkowców ma za sobą nieprzyjemne historie, w tym on sam. Wstąpienie do cyrku daje swego rodzaju gwarancję, że nikt nie będzie pytał cię o przeszłość, a jeżeli zechcesz sam o niej opowiedzieć reszta cię wysłucha i nie będzie oceniać… A przynajmniej większość reszty. Oczywiście niewielu decydowało się na taki krok. Przeciętna trupa cyrkowa to nic innego jak grupa społecznie nieprzystosowanych wyrzutków i wykolejeńców życiowych o specyficznych talentach, usiłujących jakoś żyć. Żyć bez cudzych, oceniających spojrzeń, wścibstwa i nietolerancji, pragnących odciąć się od demonów przeszłości.

Szkopuł w tym, że nie wyobrażał sobie, aby Wolfganga mogły dręczyć jakiekolwiek demony. Z drugiej strony, to samo myśleli ludzie na jego temat. Kiedy słyszeli, że wychował się w cyrku zakładali, że w jakiś-tam sposób stracił rodziców i zwyczajnie został przygarnięty przez Madame, cyrkową wróżkę. Nie zadawali pytań, a jak już to te o permanentny makijaż, ale starczyło, aby wymigał „to bolesna historia”, żeby odpuścili. Nikt nie łączył jego sieroctwa z wybieloną twarzą i rubinowymi ustami. Nikt, za wyjątkiem Madame nie znał jego historii. I dobrze.

Urządzenie tymczasowego obozu nie zajęło im dużo czasu. Po przejściu przez robaczy tunel. Który zapadł się za nimi porzucili krainę suszy i pyłu na rzecz niewielkiego, pełnego wszelkiego rodzaju dobrodziejstwa raju. Drewno na opadł, żywność i woda nie stanowiły najmniejszego problemu. Wszędzie wokół rosły dzikie marchwie, rzepy, szczaw, różnorakie jagody, a nawet niskie drzewka owocowe. Wśród wysokich traw hasały zające, w krzewach kryły się indyki i podobne do kuropatw ptaki, a krystalicznie czyste stawy były pełne ryb. Po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu mieli szansę najeść się do syta i odpocząć… Odetchnąć od zimna, wiatru skwaru, duchoty i bestii prześladujących ich na poprzednich wyspach. Mimo tego atmosfera w obozowisku była gęsta od emocji. Słowa Maxwella rozjuszyły wszystkich, jednak nie chodziło tylko to. Wes czuł, że jego towarzysze aż drżą z determinacji i chęci odwetu. Wszyscy, co do jednego chcieli czym prędzej ruszyć dalej i zepchnąć demona w czeluść.

Westchnął. Nie podobało mu się to wszystko. Czuł, że nie mogą tu zostać, a przynajmniej nie na zawsze, ale jednocześnie, od kiedy spojrzał w oczy Maxwellowi, coś mu mówiło, że nic dobrego ich nie czeka na końcu ścieżki. Miał wrażenie, że jest królikiem otoczonym ze wszystkich stron sidłami. Gdziekolwiek się nie ruszy, potrzask i tak się zatrzaśnie. Cokolwiek nie zrobi i tak wpadnie w pułapkę.

Potrząsnął głową odganiając od siebie ponure rozmyślania. Wiedział, że i tak nic z nich dobrego nie wyniknie. Nawet jeżeli miał rację i tak nie mógł nic z tym zrobić, więc nie było sensu roztrząsać sprawy. Zamiast tego rozejrzał się po kręgu twarzy otaczających strzelające wesoło ognisko. Wendy, jakby nieco nieobecna, siedziała obok Willow, która jak zawsze zajęła miejsce jak najdalej od Wilsona, wybierając sobie na  towarzysza  siedzącego przy Wickerbottom Wandxa. Okazało się, że twórca robota, niejaki Edgar Q, był młodzieńczą miłością bibliotekarki, więc zyskali wspólny temat do rozmowy. Nieco dalej siedzieli Woodie z Wilsonem. Woodie zdawał się być pod wrażeniem panny Wickerbottom, jednak rzeczowość i niezamierzona rzeczowość tej wyraźnie go onieśmielały, a Wilson znów… Nie miał pojęcia, co zaszło pomiędzy nim a Willow, jednak od czasu do czasu, gdy nie patrzyła, spoglądał na nią wzrokiem zbitego psa. Psa, który na lanie sobie w pełni zasłużył, ale jest zbyt tchórzliwy, aby przeprosić, więc tylko trzyma się z dala.  Krąg zamykali pochrapujący donośnie Otto, on sam i siedzący nieco na uboczu Wolfgang. To, że wielkolud usiadł dalej  od ognia niż zazwyczaj, jasno świadczyło o stanie jego ducha. Nie lubił ciemności, nie znosił osamotnienia. Zwykle trzymał się światła najbliżej jak tylko mógł i garnął do ludzi.

Wes westchnął. Nie widział Wolfganga od lat, w międzyczasie zdarzyło się wiele rzeczy zarówno dobrych jak i złych, ale kiedyś byli, jeżeli nie najlepszymi, to naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Nie, nie kiedyś byli, tylko nadal są. Owszem te wszystkie lata rozluźniły nieco ich więzy, ale Wolfgang jako taki się nie zmienił, a on sam naprawdę niewiele, mimo tego, co zafundował mu Maxwell. Czuł, że musi jakoś pomóc staremu przyjacielowi, wesprzeć go. Oczywiście nie zamierzał o nic pytać, to byłoby wbrew regułom cyrkowców, które, chociaż nie spisane przez nikogo, obowiązywały bardziej niż te widniejące w konstytucji. Każdy, kto chociaż przez tydzień pracował w cyrku, podlegał im. Artysta, wróżka, pomocnik, woźnica, mechanik, treser czy liczykrupa, nieważne. Każdy.

Podszedł do Wolfganga i usiadł tuż obok niego. Olbrzym rzucił mu krótkie, ponure spojrzenie i oparł głowę na ramionach podciągając kolana do siebie. Wyglądał jak kupka nieszczęścia… No, może nie kupka, tylko – biorąc pod uwagę jego rozmiary – cała góra, ale z całą pewnością nieszczęścia.

Wes klepnął siłacza w ramię, a gdy ten spojrzał na niego, wymigał szybko „Nie ważne, co ten burak mówi o tobie. Nie ważne, co było, bo tego nie zmienisz. Liczy się teraz.”

- Ważne – mruknął. – To było ważne. To jest ważne.

Wolfgang wyszeptał te słowa tak cicho, że były ledwo słyszalne, ale brzmiała w nich taka powaga, że Wes nie śmiał już nic powiedzieć czy raczej wymigać.

Zapadła cisza. Nie niezręczna, bo Wes przywykł do niej jako-takiej przez swoją przypadłość, poza tym milczenie między dwoma starymi przyjaciółmi nigdy nie jest niezręczne.

- Wiesz, czemu trafiłem do cyrku?

Wes pokręcił głowa. Nie pytał, w cyrku nikt nie pyta o takie rzeczy, ale zawsze go to ciekawiło. Siłacze, tacy jak Wolfgang, którzy mogli zginać szyny kolejowe, bez większego trudu znajdowali przyzwoite zatrudnienie na roli, w budownictwie i tak dalej. Był uczciwy, mimo ogromnych muskułów delikatny i uprzejmy. Mógł znaleźć posadę, która dawałaby mu stabilizację życiową, ale zamiast tego zdecydował się na wieczną tułaczkę i niepewność bytu. Zwykle cyrkowymi siłaczami zostawali mężczyźni liczący na szybki zarobek, przygodę i dziewczynki, dopiero potem życie korygowało ich poglądy, jednak Wolfgang nie należał do tego typu przeładowanych testosteronem kogucików.

- Jak miałem dwanaście lat, bawiłem się z bratem na obrzeżach miasteczka. Już wtedy byłem bardzo duży i bardzo silny. Zagadało nas czterech takich… Mieli po siedemnaście, może osiemnaście lat. Dużo mówili, śmiali się i Julien, znaczy mój brat, chyba ich polubił. Miał wtedy czternaście lat. Powiedzieli, że pokażą nam coś ciekawego w lesie nieopodal. Ja nie chciałem iść. Zbliżał się wieczór, a o lesie mówili różne rzeczy. Że jest nawiedzony, że mieszkają tam wilkołaki, że jest tam wiedźma. Ci chłopcy nie podobali mi się, ale Julien się uparł, a ja się zbyt bałem, żeby z nim pójść. Pobiegłem dopiero gdy zaczął krzyczeć, ale wtedy było już za późno. Zrobili mu straszne rzeczy… Straszne, plugawe rzeczy.

Ledwo słyszalny szept Wolfganga, załamał się, a olbrzym przetarł dłonią oczy. Łzy potoczyły się po jego policzkach. To wystarczyło, Wes doskonale wiedział, co ten miał namyli. Cyrkowcy mieli własną sprawiedliwość dla takich – żółty wóz. Niestety wtedy Wolfgang nie był cyrkowcem i nie mógł liczyć na to, że jego bracia z namiotu wyręczą temidę.

- Wymigali się – podjął po chwili siłacz. – Byli synami dobrych obywateli, sędziego, gliniarza, pastora i jakiegoś gościa przy kasie. Powiedzieli, że to nie oni, że nie wiem co mówię, że to pewnie ja sam, bo jestem przygłupi i pewnie nienormalny. Julien niestety nic nie mówił. Nic nie robił. Od tamtego dnia tylko leżał jak martwy i patrzył przed siebie. W końcu rodzice odpuścili. Nie chcieli, żeby zwalili na mnie winę, że niby ja to zrobiłem własnemu bratu. Wyjechali, a my z Julienem zostaliśmy. Jakieś pół roku potem obudził się z tego swojego leżenia, wstał, poszedł do kuchni i przeciął sobie gardło nożem. Znalazła go siostra, niemal oszalała jak go zobaczyła. Jego, tę całą krew, ten bałagan. Mama też, serce jej pękło, a potem ja wszystko pogorszyłem.

Wolfgang zamilkł, a Wes go nie poganiał. Wiedział, że przyjaciel potrzebuje czasu. O tego typu rzeczach nie mówi się od tak.

- Spotkałem ich trzy lata później. Tata zachorował i trafił do szpitala, więc pojechałem z mamą zamiast niego na targ sprzedać jarzyny. Tylko ja z prócz tatki potrafiłem kierować traktorem. Kupiliśmy go dopiero rok wcześniej. Tato mówił, że mam dryg… W każdym razie spotkałem ich tam. Śmiali się, naigrywali. Wyśmiewali mnie, Juliena, a nawet jego śmierć. Nie wytrzymałem. Coś się ze mną stało… Jednego zabiłem uderzeniem, a drugiemu skręciłem kark. Dwóch pozostałych złapałem, jak próbowali uciec i zderzyłem ich głowami. Chrupnęło. Mama to zobaczyła, mnie i ich martwych, i kazała mi uciekać. Dała mi wszystkie pieniądze z utargu, kazała wejść do pierwszego, lepszego pociągu i uciekać, byle dalej. Powiedziała, że schowa zwłoki i da mi parę godzin. Zrobiłem tak, jak powiedziała. Zawsze robiłem tak jak mówiła… Potem się dowiedziałem, że trafiła za to krycie do więzienia, a tam zachorowała i umarła. Umarła przeze mnie bo dostałem szału. Umarła, bo uciekłem, zamiast iść przed sąd.

Po raz pierwszy w życiu Wesowi naprawdę nie brakowało mowy. Gdyby potrafiłmówić i tak nie wiedziałby co powiedzieć. Wszystkie, nawet najpiękniejsze i najbardziej budujące słowa w tej sytuacji nie miałyby sensu. Oczywiste, że to wszystko, te wszystkie nieszczęścia nie były winą Wolfganga, ale co z tego? Nic nie mogło zmienić tego, co czuł wielkolud. Znał to z autopsji. Sam sobie też nie potrafił wybaczyć wielu rzeczy, na które nie mógł nic poradzić i które nie zdarzyły się z jego winy.

Nie mógł pocieszyć Wolfganga słowami czy też migami, ale mógł zrobić jedno – objąć go. Dać mu znać, że jest przy nim i będzie nadal, bez względu na wszystko. Ze są i będą przyjaciółmi.

Advertisement